
O jesiennym Grossie
Artykuł pióra Moniki Szławieniec Reczuch o jesiennym wypadzie na Grossglockner...
Artykuł pióra Moniki Szławieniec Reczuch o jesiennym wypadzie na Grossglockner.
NA PODBÓJ NAJWYŻSZEJ GÓRY AUSTRII – GROSSGLOCKNER 3798 m n.p.m.
Szybka decyzja, czy wezmę w góry błyskawiczne płatki owsiane, czy tylko jaglane i już domykam mój 30-litrowy plecak. Ta bluza nie będzie mi potrzebna… zaczyna się ponowne przepakowanie i upychanie plecaka, aż prawie pęka w szwach. Pędzę na bablacara. Ciekawe, z kim tym razem będę dzielić podróż do Gliwic, skąd odjedziemy na Grossa. Kierowca- doktorantka geodezji i zawodniczka drużyny baseballowej. Znajdujemy wspólny język, droga mija szybko. Żegnamy się w Gliwicach, ona jedzie do Krakowa, ja wsiadam do busa Polskiego Klubu Alpejskiego. Okazuje się, że na Grossglockner jedzie kolega, którego poznałam na zimowych turach w Tatrach, organizowanych przez klub. Oprócz mnie i Andrzeja jedzie jeszcze dwóch uczestników i trzech instruktorów. Miło jest spotkać znajome twarze.
Stanowimy jedną drużynę, gramy do jednej bramki, którą jest szczyt. Wzajemna pomoc i troska o drugą osobę w górach bardzo zżywa ze sobą ludzi. Wszyscy dobrze się rozumiemy, mamy te same cele, zainteresowania, pasje. Często po takim wyjeździe umawiamy się na następny i utrzymujemy ze sobą kontakt. Z koleżankami poznanymi na Blancu i Gran Paradiso już planujemy wspólny wyjazd latem. Uwielbiam ten moment, kiedy już siedzę w aucie i tak, jak znikają za szybą mijane znaki drogowe, drzewa, budynki, tak zostawiam za sobą wszystkie sprawy i problemy codziennej rutyny. Tak samo jest, jak już dotrę w góry. Wszystko zostaje w dolinach, kłopoty, gonitwa myśli, natłok codziennych obowiązków. Im wyżej w górę, tym bardziej odrywam się od tego wszystkiego. Wraz ze wzrostem wysokości maleje powaga problemów, które tam na dole wydają się trudne. Gromki śmiech uczestników naszego wyjazdu wyrywa mnie z zamyślenia. Jak zawsze jest wesoło, prezes klubu ma duże poczucie humoru, zaczynają się żarty, wtórują mu inni. Po całej nocy jazdy docieramy do Austrii. Witają nas Alpy już lekko ośnieżone, u podnóża świecące na złoto modrzewiowym igliwiem. Na końcu doliny góruje ośnieżony Grossglockner, z tej perspektywy upodabnia się trochę wyglądem do gruzińskiego Kazbeka
Droga na szczyt
W tak przepięknej jesiennej scenerii jemy śniadanie na parkingu w Kals i ruszamy pod górę. Trafiła się nam wymarzona słoneczna pogoda, duża przejrzystość powietrza i zero wiatru, a im wyżej, tym coraz piękniej. Zaczyna się wyłaniać coraz więcej szczytów. Po drodze mijamy schronisko Lucknerhutte (2241 m), a po ok. dwóch godzinach jesteśmy przy schronisku Studlhutte (2801 m). Naszym oczom ukazuje się piękny widok alpejskich szczytów. Na tym poziomie Grossglockner jakby urósł. Nagrzany słońcem drewniany podest przy schronisku niczym wyspa otoczona morzem śniegu zaprasza nas do pikniku a następnie do plażowania. Barszczyk czerwony i płatki gryczane ze skwarkami boczku z jetboila smakują wyśmienicie, szczególnie kiedy oczy cieszą wyraźne jak na wyciągnięcie dłoni szczyty. Pogoda brzytwa, ciepłe jesienne słońce usypia nas po nieprzespanej nocy spędzonej w samochodzie. Niektórzy się opalają, inni już chrapią. Pełen relaks w górach. Nikt nas nie goni jeszcze dzisiaj na szczyt, pogoda stabilna, atak szczytowy zaplanowany na jutro. Zanim zajdzie słońce, każdy z nas topi śnieg na herbatę, aby uzupełnić płyny. Nastaje ciemność rozświetlona tysiącem gwiazd i naszymi czołówkami. Takiego nieba nie ma w mieście. Chociaż pora jeszcze wczesna, idziemy spać do schronu winterraum. Jutro trzeba wstać o 5:30. Powietrze w środku nie jest pierwszej klasy czystości, powiedziałabym nawet, że można wbić w niego czekan, ale czego oczekiwać, kiedy na dość małym poddaszu śpi ok. 20 ludzi zmęczonych dzisiejszą wędrówką. Takie zgromadzenie ludzkie różnych narodowości na małej powierzchni ma też swoje zalety. Zawsze jest zabawnie. Czasem ktoś opowie swoje nieudane podboje miłosne, wspomni z dzieciństwa, jakim był wybijoknem, czasem zagra się w „mafię”. Pierwszy wstaje kierownik wyprawy - Bogusław i daje nam godzinę na ogarnięcie się.
Grań Studl
Ruszamy na szczyt granią Studl jeszcze przed świtem. Początkowo droga dość łagodnie wznosi się ku górze. Kiedy docieramy na lodowiec, wstaje słońce, ukazując jego spękane oblicze. Jest pięknie, horyzont przybiera różowo-błękitną poświatę, szczyty płoną pomarańczowym muśnięciem wschodzącego słońca. Idziemy w trzech zespołach związani liną na dobre i na złe. Gdy docieramy do skałek, droga robi się coraz ciekawsza, stopień trudności wzrasta. Jednego z nas przycisnęła potrzeba fizjologiczna rangi pierwszej. Stopień nachylenia góry nie pozwolił mu na jakiekolwiek manewry. Aby uchować spodnie przed zniesławieniem, a nasze oczy przed blaskiem jego tylnej części ciała, zmuszony był zejść kawałek w dół, za skały. Człowiek jest tylko człowiekiem, trzeba umieć się odnaleźć w każdej sytuacji. Droga robi się coraz bardziej wymagająca, czekan idzie w ruch. Później już nogom okutym w raki pomagają tylko gołe ręce. Jest parę groźnych przejść, gdzie trzeba bardzo uważać, aby nie stracić równowagi. Jesteśmy cały czas asekurowani, sam prezes klubu prowadzi, zakłada punkty. Idę z nim w jednym zespole. Pozostałe dwa zespoły wspinają się za nami. Czuję się bezpieczna, wiem, że mogę mu zaufać. Za jego radą zdejmuję rękawiczki, aby maksymalnie zwiększyć czucie skały. Pogoda na to pozwala, palce nie marzną, wręcz przeciwnie grzeją się od skały. Przemiłe uczucie. Bogusław montuje kolejny punkt asekuracyjny, a ja, korzystając z chwili przerwy na odsapnięcie, wystawiam twarz do słońca, w stronę przepaści. Kolejny raz przekonuję się, że warto było z PKA przejechać te 1000 km, żeby być w tak pięknym miejscu, nawet dla tej jednej chwili. Karmię oczy przepięknym widokiem, zamykam je i rozkoszuję się ciszą, którą zakłóca jedynie obecność kruków i nawoływanie Bogusława, czy jestem już gotowa do drogi. Robię jeszcze parę fotek, aby uwiecznić ten moment. - Jestem gotowa, możemy ruszać - odpowiadam. Odpinam linę z ekspresu i maszeruję w równym tempie: krok - wdech, krok- wydech. Bogusław dwa tygodnie temu wrócił z Himalajów. Wejście na Manaslu, jego trzeci ośmiotysięcznik, pozostawiło ślad w postaci superwydolności organizmu. Teraz gna do góry, a ja za nim popędzana własną ambicją. Ostatnie trudniejsze przejście, właściwie podciągnięcie na linie zawieszonej tu na stałe i za kilka minut będziemy na szczycie. Mija nas dwóch chłopaków wspinających się bez żadnej asekuracji. Na pytanie, dlaczego nie używają liny, dostajemy odpowiedź, że nie potrzebują. Można być bardzo mocnym, ale nie rozumiem, po co tak ryzykować?
Grossglockner 3798 m.n.p.m.
Już widać solidny, żelazny krzyż na górze, już blisko, o godzinie 10:45 osiągamy nasz cel. Jest radość, są uściski i zachwyt. Gratulacje będą na dole, jak już bezpiecznie zejdziemy. Widok cudowny, dookoła same szczyty Taurów Wysokich i Dolomit w oddali. Kocham tę przestrzeń, czuję się wolna i szczęśliwa. Robimy wspólne zdjęcia, cała ekipa razem. Kanapka, herbatka, czekoladka i niestety trzeba schodzić w doliny. Wracamy inną trasą, przez Kleinglockner do naszego winterraumu, gdzie rano zostawiliśmy część naszych rzeczy. Dłuższy odpoczynek, dopakowanie plecaków i dołujemy na parking. Na dole, w restauracji istnieje możliwość wzięcia prysznica za parę euro. Po dwóch dniach bez bieżącej wody jest to rozwiązanie bardzo wskazane, szczególnie, że czeka nas długa droga powrotna. Już o zmroku podgrzewamy fasolkę po bretońsku, dojadamy resztki naszej żywności i pakujemy się do samochodu. Wracam do Polski z wypchanym plecakiem wrażeń, których powinno mi wystarczyć do następnej wyprawy…
Monika Szławieniec Reczuch
Chcesz wybrać się z nami na Grossglockner? - Sprawdź terminy
Sprawdź pogodę: Pogoda Grossglockner